Niemcy wkroczyli na Wolę z jasnymi rozkazami – wszyscy mieszkańcy mają zostać unicestwieni, dzielnicę należy zrównać z ziemią. Sprowadzone do Warszawy oddziały pod dowództwem Oskara Dirlewangera doskonale nadawały się do wykonania tego zadania. Byli to przede wszystkim niemieccy kryminaliści zwolnieni z obozów, sadyści, zdegradowani żołnierze z karnych kompanii. Jeden z esesmanów charakteryzował tę grupę w następujący sposób:
,,Wszyscy żołnierze, nawet z Waffen SS, podczas wojny dystansowali się od Brygady Dirlewangera. Składała się ona tylko ze skazanych na śmierć żołnierzy Wermachtu lub Waffen SS, których używano do walki z partyzantami… wyjątkowo okrutnej i zażartej. O ile mi wiadomo, żaden zwykły żołnierz nie chciał wylądować w takich akcjach”.
Zarówno Dirlewanger, jak i jego podwładni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jakiego zachowania oczekuje się od nich w Warszawie. Dwunastoletni wówczas Jerzy Jankowski przebywał w swoim mieszkaniu z matką i dwójką rodzeństwa, kiedy na Wolę wkroczyły wojska niemieckie:
,,Widok był przerażający. Sparaliżował nas strach i nie mogliśmy oddychać. Kilkunastu żołnierzy wbiegło do budynku i zaczęło plądrować. Potem oddali strzały i krzyczeli: Raus! Wychoditie skoriej! Schnell! Wszyscy mieszkańcy tego domu pobiegli do wyjścia, gdzie ponownie usłyszeli rozkazy: Hande hoch! Ruki wwierch! Pod stienku! Ustawiono ich pod ścianą od ulicy; ludzie stali twarzą do muru i trzymali ręce w górze. Oddział szturmowy stał kilka metrów dalej z karabinami maszynowymi w garści. Ludzie zaczęli krzyczeć: Litości! Horror narastał. Przez chwilę była cisza, dobiegał tylko dźwięk przeładowywanej broni. Potem zostali rozstrzelani”.
Mieszkańcy Woli byli mordowani na kolejnych ulicach: Wolskiej, Górczewskiej, Płockiej… Ludzi opanował paniczny strach, próbowali wszelkimi sposobami przedostać się do innych dzielnic miasta, nie było to jednak łatwe. Niemcy wrzucali do budynków granaty oraz biały proszek zapalający. Jedna z uczestniczek tamtych wydarzeń wspomina:
,,Wszyscy spłonęli żywcem lub zostali zabici przez granaty. Nikt nie mógł uciec. Obrażenia spowodowane przez ogień były szczególnie groźne. Około trzydziestoosobowa grupa kobiet i mężczyzn obsypanych substancją zapalającą tłoczyła się na ulicy. Ich ubrania natychmiast stanęły w ogniu, zwłaszcza letnie suknie kobiet, i kilka z nich nie mogło już iść dalej. Ich cierpienia były straszne, niektóre miały wypalone oczy, ciała innych były niemal całe otwartą raną”.
Symbolem tragicznych losów wolskich matek i ich dzieci stała się historia Wandy Lurie, określanej mianem warszawskiej Niobe. Była ona jedną z kilku osób, które przeżyły masakrę w fabryce ,,Ursus”. Kiedy Niemcy wkroczyli na Wolę, Wanda samodzielnie opiekowała się trojgiem małych dzieci. Była w zaawansowanej ciąży. Wraz z innymi mieszkańcami kamienicy została pognana w kierunku fabryki otoczonej przez uzbrojonych esesmanów. Kobieta miała nadzieję, że nie będą strzelać do ciężarnej z trójką małych dzieci, szybko jednak okazało się, że jej nadzieje są płonne. Wspomina:
,,Nie było szansy na ocalenie. W naszej grupie było około dwudziestu osób, głównie dzieci w wieku od dziesięciu do dwunastu lat, często bez rodziców. Zaczęłam błagać niemieckiego żołnierza o życie dzieci i moje, mówiłam coś o honorze oficera. Odepchnął mnie jednak tak, że się przewróciłam. Uderzył też i pchnął mego starszego synka, wołając: Prędzej, prędzej, ty polski bandyto! Podeszłam więc w ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, a lewą rączkę starszego synka. Dzieci szły, płacząc i modląc się. Starszy, widząc zabitych, wołał, że i nas zabiją. Pierwszy strzał dosięgnął jego, drugi mnie, a następne dwa zabiły dwoje młodszych dzieci. Przewróciłam się na prawy bok. Strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z prawej strony i wyszła przez lewy policzek. Wraz z kulą wyplułam kilka zębów. Czułam odrętwienie lewej części głowy i ciała. Byłam jednak przytomna i leżąc wśród trupów, widziałam prawie wszystko, co działo się dokoła. Obserwowałam dalsze egzekucje… Niemcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali kosztowności. […] Trzeciego dnia poczułam, że dziecko, którego oczekiwałam, żyje. To dodało mi energii i podsunęło myśl o ratunku. Zaczęłam myśleć i badać możliwości ocalenia”.
Kiedy Niemcy odeszli, Wanda Lurie wydostała się spod zwłok i ukryła w piwnicy. Dziecko, które nosiła pod sercem, urodziło się kilka miesięcy później. Nadała mu imię Mścisław.
Polak, mieszkaniec ulicy Elektoralnej 8 tak opowiada o śmierci swojej rodziny:
,,Wypędzono nas z piwnic i pognano do parku Sowińskiego, do przechodzących strzelano; żonę zabito na miejscu, dziecko nasze ranne wołało matkę. Wkrótce podszedł Ukrainiec i zabił moje dwuletnie dziecko jak psa”.
Masakra Woli objęła także szpitale. Zgodnie z międzynarodowymi ustaleniami w czasie działań wojennych powinny one zostać otoczone szczególną opieką. Niemcy nie respektowali jednak w czasie powstania tej zasady. Szpitale wolskie, nowoczesne i doskonale zarządzane, latem 1944 roku stały się schronieniem nie tylko dla rannych, ale także dla tych, którzy nie mieli gdzie się podziać. Doktorowi Bernardowi Filipiukowi udało się wyjść cało z rzezi na ulicy Górczewskiej. Opowiada:
,,Miejscem egzekucji był duży dziedziniec. Stałem tam około piętnastu – dwudziestu minut. Widziałem, jak każda z dwunastoosobowych grup ludzi była zabijana strzałem z tyłu w kark… Muszę podkreślić, że na Górczewskiej byli rozstrzeliwani nie tylko mężczyźni. W mojej dwunastce była kobieta. Trzymała w ramionach dziecko, które musiało mieć około roku. Poprosiła gestapowca, żeby najpierw zastrzelił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Dziecko kwiliło i płakało jeszcze długo potem, gdy jego matka została zastrzelona”.
Szesnastoletnia Wiesława Chełmińska odwiedzała wraz z matką swoją chorą siostrę w Szpitalu św. Łazarza, kiedy wpadli tam esesmani:
,,Kazali wyjść wszystkim, którzy mogli chodzić. Usłuchaliśmy rozkazu. […] Na podwórzu esesmani kazali nam stanąć pod murem tego budynku, z którego wyszliśmy… Posłyszałam strzały dochodzące z piwnic i zobaczyłam, iż esesmani przez okna strzelają do leżących w piwnicy rannych… Esesmani zaczęli wołać do piwnicy po kilka osób z naszej grupy, a zaraz potem, jak wchodziły, słyszałam strzały. Gdy w grupie pozostało około trzydziestu osób, zawołano do piwnicy mnie i matkę… Zaraz za drzwiami po wejściu zobaczyłam na ziemi krew, a w oddziale piwnicy naprzeciwko wejścia stos trupów wysokości 1 metra… Mnie i matce kazano wejść na zwłoki. Matka weszła pierwsza i widziałam, jak esesman strzelił jej w tył głowy i jak upadła. Weszłam za nią i upadłam, nie czekając, aż żołnierz do mnie strzeli. Strzelił jednak, raniąc mnie w prawe ramię. Po mnie musiało wchodzić około dwudziestu osób na stos, zanim je rozstrzelano… W piwnicy znajdował się ścienny zegar, dzięki temu wiem, że była pierwsza w nocy, gdy esesmani odeszli. Nie wiem, kiedy Niemcy wzniecili pożar. Około drugiej poczułam, że moje buciki podbite gumą zaczynają się tlić. Wydostałam się spod trupów”.
Masakrę na Woli przeżyło wystarczająco wielu świadków, aby móc opowiedzieć o tych wydarzeniach przed trybunałem do spraw zbrodni wojennych w Warszawie. Zeznania tych ludzi stanowią wstrząsające świadectwo okrucieństwa niemieckich żołnierzy wobec ludności cywilnej, która powinna zostać wyłączona z działań wojennych. Najdobitniejszy i zarazem najstraszniejszy dowód wolskich wydarzeń zachował się jednak w okolicach parku Sowińskiego, gdzie na utworzonym w 1945 roku Cmentarzu Powstańców zgromadzono około 1 120 kilogramów popiołów z kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców Woli bestialsko zamordowanych w pierwszym tygodniu sierpnia 1944 roku.